czwartek, 21 czerwca 2007

1. Świnoujście - Niechorze

2 czerwca 2007





Nasza wyprawa zaczęła się od kłopotów z kupnem biletu na rowery. Pani w kasie upierała się, że nie może sprzedać nam ich sprzedać, bo to pociąg z kuszetkami. Pani w informacji natomiast twierdziła, że bilet na rower da się kupić.
Tibor na wszelki wypadek wydrukował znaleziony na stronie PKP regulamin, z którego  nie wynikał zakaz przewożenia rowerów i tak uzbrojeni wyruszamy na dworzec z bambetlami. Tam oczywiście jaja - konduktor twierdził to samo co pani w kasie.
wpakowaliśmy się pomimo to do pociągu - ja z Wiktorem do przedziału, gdzie mieliśmy wykupione kuszetki, Tibor z dwoma rowerami sadowi się na końcu składu. Postanawiamy, że żywcem nas nie wezmą ;) Konduktor straszy mnie, że wysadzi nas na następnej stacji, czyli w Skierniewicach. Jedziemy jednak do samego końca - do Świnoujścia. Nie wiem co się dzieje z Tiborem, bo przez cała noc siedzi przy rowerach.
Dopiero rano, gdy wysiadamy z pociągu, zdaje krótką relację z pyskówki z obsługą. Pokazany regulamin powoduje małe zmieszanie konduktora - ale na krótko - bo za chwilę stwierdził, że ten regulamin nie dotyczy pociągów nocnych.  Szczerze mówiąc nie wiem kto ma rację - wiadomo natomiast jedno: w PKP jest jeden wielki burdel.  
Konduktor pozwolił łaskawie przewieźć te nieszczęsne rowery , z góry zastrzegając, że w drugą stronę do pociągu nas nie wpuści.
W drugą stronę to nam to  rybka, bo nie będziemy wracać tym samym pociągiem ;)

Świnoujście powitało nas pochmurną i chłodną pogodą. Ubraliśmy się - i w drogę. Pedałowało się nieźle, choć czułam, że mam obładowany rower. Droga, którą jechaliśmy biegła cały czas przez las - chcieliśmy w pewnym momencie odbić w bok za szlakiem turystycznym, ale szybciutko wróciliśmy na szosę pokonani przez krwiożercze bestie zwane komarami. Ponownie próbujemy zjazdu kilka kilometrów dalej - i tym razem komary są łaskawsze - udaje się! Jedziemy bardzo malowniczą ścieżką wzdłuż morza. Docieramy do Niechorza - zbliża się wieczór, więc szukamy pokoju - a po wyładowaniu się idziemy na wieczorny spacer nad morze. Koło dwudziestej wszyscy padamy zmęczeni.





 plaża w Międzyzdrojach

 jedno z licznych zdjęć, na których Wiktor po prostu śpi :)




 pierwsze spotkanie z morzem - chyba nam się nie podobało. Ale potem było już tylko lepiej ;)



 dwie ryby proszę!








środa, 20 czerwca 2007

2. Niechorze - Wieniotowo

3 czerwca 2007


Tadam! Wiktor zrobił nam pobudkę o 5.30. W drogę ruszamy już po 8 rano. 
Mamy mały dylemat jak jechać: zaraz za Pogorzelicą zaczyna się poligon wojskowy - objechanie go, to dość spore kółko. Postanowiliśmy sprawdzić jak się sprawy mają - może poprosić jakiegoś strażnika o przepuszczenie.
Początek poligonu to szlabanik z niechlujną i częściową zniszczoną siatką obok. Żadnego strażnika ani nikogo w zasięgu wzroku. Tibor trochę się boi, ale ostatecznie przełazimy z rowerami obok szlabanu i ruszamy przed siebie. Jedziemy tak około 15 km - w dalszym ciągu nikogo nie widać. Mijamy jakieś zabudowania wojskowe - puste, obok drogi leżą worki z piaskiem pomalowane w ochronne kolory, dodatkowo zasłonięte siatką maskującą. Zastanawiamy się czy zrobić jakieś zdjęcie, ale trochę boimy się - a jak jednak się ktoś pojawi i przyłapie nas na fotografowaniu obiektów wojskowych??
Zaczynamy wierzyć, że uda nam się przejechać bez problemu - wtedy nagle mija nas wóz z żołnierzami w środku. Martwiejemy - ale ten znika na zakręcie olewając nas totalnie. Zaczynamy czuć się trochę pewniej i cykamy kilka fotek. W dobrych humorach zbliżamy się do końca poligonu - mamy nadzieję, że na drugim końcu znów zastaniemy taki sam nędzny szlabanik, ale za zakrętem - niespodzianka, niestety: solidne ogrodzenie, zabudowania - tym razem nie opuszczone i wartownik, który kręci głową i mówi, że bez przepustki nie da rady. Jakieś 100 metrów za nim widzimy druga bramę, za którą teren wojskowy się kończy.
Nie uśmiecha się nam wracać z powrotem 15 km, więc skręcamy w las i lasem omijamy felerne zabudowania. Udało się !
Jedziemy dalej - widać, że przez byłe tereny wojskowe - droga ułożona z betonowych płyt - jedzie się koszmarnie.
Dojeżdżamy do Kołobrzegu - robimy sobie zdjęcie przy pomniku zaślubin z morzem i zmęczeni natłokiem turystów i porażającym kiczem wylewającym się ze stosik z pamiątkami uciekamy dalej - przez Kołobrzeg  przejeżdżamy ścieżką rowerową idącą samym brzegiem morza - jest bardzo malownicza. Niestety za miastem musimy na kilka kilometrów wyjechać na główną drogę. Jedzie się bardzo nieprzyjemnie ze względu na ruch samochodowy i kompletny brak pobocza. Z ulgą skręcamy w bardziej boczne drogi.
Tuż za Ustroniem Morskim psuje się pogoda - zaczyna padać. Do Sarbinowa, do którego chcieliśmy tego dnia dojechać, mamy jeszcze około 8km. Za daleko. Ubieramy Wiktora w pelerynkę w kształcie żaby;) i zawracamy w kierunku Ustronia. Ponieważ leje coraz bardziej, Tibor jeszcze przed Ustroniem, w Wieniotowie, zaczyna szukać pokoju. W jednym domu odmówiono, w drugim zażyczono sobie 100 zł za pokój. W końcu za trzecim razem udaje się. Kobieta waha się, bo to jeszcze przed sezonem, pokój nieprzygotowany na letników. Tibor mówi, że jesteśmy z dzieckiem. A gdzie to dziecko? - pada pytanie. No tak - Wiktorowi spod pelerynki ledwo czubek nosa widać - odchylamy ją i...mamy nie tylko pokój, ale i rosół z domowym makaronem, młoda kapustkę i małosolne ogórki :)

Gospodarze pytają się o szczegóły naszej podróży,z podziwiem kiwają głowami.
Pamiętając to bardzo miłe przyjęcie i poratowanie w biedzie, po dotarciu na Hel wysłaliśmy gospodarzom kartkę z Helu - mam nadzieję, że dotarła.


droga idąca przez poligon wojskowy



omijamy przez las ostatnie 100 metrów zabudowań wojskowych - nie zawsze było łatwo, jak widać ;)

okolice Ustronia Morskiego - od razu widać, że to dawne tereny wojskowe - szosa - o ile można tak nazwać drogę wykładaną betonowymi płytami, nagle rozszerzyła się niespodziewanie do rozmiarów monstrualnych

 zdjęcie przy pomniku zaślubin z morzem


ścieżka rowerowa w Kołobrzegu

wtorek, 19 czerwca 2007

3. Wieniotowo- Jarosławiec

4 czerwca 2007


Rano obudzilismy się z niepokojem   - na szczęście nie padało, choć dalej było pochmurno.
Chcielismy wbić się w mierzeję za Mielnem - ale niestety - szlak turystyczny schodził na plażę, a z lasu znów wygoniły nas komary :( Nie mamy innego wyjścia musimy objechać Jezioro Jamno i Jezioro Bukowo - będzie więcej kilometrów w nogach - ale inaczej się nie da).
 Docieramy do Darłowa. Tibor koniecznie chce zobaczyć ruiny wyrzutni V1 i V2 - ale niewiele zostało do oglądania. Robimy pamiątkowe zdjęcia w porcie i ruszamy dalej. Przed nami następne jezioro - Kopań. Szlak turystyczny idzie znów między jeziorem a morzem, z mapy nie wynika, żeby szła tam jakaś droga, a to może oznaczać wszystko - na przykład to, że piach uniemożliwi jazdę. Postanawiamy i to jezioro objechać - tym bardziej, że mamy ładnie zaznaczony szlak rowerowy.
Droga - cudna! Przejeżdżamy obok wielkich wiatraków, wśród łąk, które o tej porze roku całe kwitną, z lewej strony miga nam w słońcu (które raczyło w ciągu dnia wyjść) jezioro. Co prawda nasza dróżka robi się coraz węższa i mniej wydeptana, nawet lądujemy w polu, na którym rośnie jakieś zboże - ale jedziemy dalej.
Tiborowi zaczyna schodzić powietrze z przedniego koła - pewnie jest dziura. Mamy na szczęście zapasową dętkę. Ponieważ po dopompowaniu, da się jechać dalej, postanawiamy naprawę przełożyć na wieczór jak znajdziemy pokój  - jedziemy więc dalej od czasu do czasu zatrzymując się i dopompowywując flaka.
Przed Jarosławcem pakujemy się na dziwną szosę - znów widać, że to dawne tereny wojskowe, a szosa, po której jedziemy - totalnie pusta - jest ewidentnie pasem startowym lotniska. Do Jarosławca docieramy w ostatniej chwili - ledwo znajdujemy kwaterę i wypakowywujemy bagaże - a zaczyna grzmieć i padać.
Zrobiliśmy dziś niezły dystans!





 jak na rybki - to tylko u Wiktora :)








 szlak rowerowy zakończył się w zbożu...

szosa - pas startowy (chyba) pod Jarosławcem

 polska myśl techniczna...

poniedziałek, 18 czerwca 2007

4. Jarosławiec - Objazda


5 czerwca 2007




Dzisiejszy dzień sponsorowały literki M T B  :P
Przez większość dnia jechaliśmy nie drogami, ale jakimiś ścieżynkami leśnymi lub polnymi. W lesie trzeba było być bardzo czujnym - ścieżka w dół, ścieżka w górę, uwaga - gałąź!, cholera, korzenie! Zakręt i znów pod górkę, ojoj - trzeba zsiąść z roweru i znów z górki. Moja tylna przerzutka, którą w tym terenie ostro pracowałam powoli zaczęła odmawiać posłuszeństwa. Próby wyczyszczenia i nasmarowania nic nie dały i do końca podroży mam ograniczoną ilość przełożeń.
Tych górek, dołków i innych atrakcji mieliśmy tyle, że pod koniec dnia z ulgą powitałam szosę na którą wjechaliśmy tuż przed Ustką.
Po południu oddalamy się od morza - po pierwsze powoli zbliżamy się do Słowińskiego Parku Narodowego - szlak idący wybrzeżem niekoniecznie musi być przejezdny dla rowerów, tym bardziej, że przechodzi przez ruchome piaski. A po drugie znów poligon wojskowy. Co prawda przez poprzedni po prostu przejechaliśmy, ale trzeba przyznać, że nie była to jazda komfortowa - droga była wykładana kostka kamienną, pewnie tutaj byłoby tak samo. Raz przez tereny wojskowe przejechalismy - wystarczy nam już takich atrakcji. Poza tym oznaczony na mapie szlak rowerowy wydaje nam się ciekawszy.
Jak się okazało była to słuszna decyzja - gdyż głuche odgłosy dobiegające ze strony terenu wojskowego, sugerowały, że tym razem odbywały się tam jakieś ćwiczenia.
Wieczorem dojechaliśmy w pobliże Rowów. Zastanawiamy się co robić: czy jechać do Rowów, miejscowości tuż nad morzem, gdzie na pewno kwatery są, czy dalej naszą trasą rowerową i szukać noclegu w innej miejscowości - za to położonej dalej od morza, gdzie z noclegami może być gorzej. Ryzykujemy drugi wariant i lądujemy w Objaździe.  Nocleg znajdujemy na szczęście bez większych problemów, w dodatku  gospodarze pomyśleli również o dzieciach i zorganizowali mini plac zabaw - spędzamy tam wieczór - Wiktor wniebowzięty :)




kolejne spotkanie z plażą - w Ustce







niedziela, 17 czerwca 2007

5. Objazda- Łeba

6 czerwca 2007



Dziś wjechaliśmy do Słowińskiego Parku Narodowego - jedziemy jego południową częścią, omijając przybrzeżne piaski i wydmy. Krajobraz - prześliczny. Jedziemy wśród łąk i  torfowisk - niestety cała radość z jazdy zabijają muchy i komary. Pogoda się poprawiła - zrobiło się naprawdę ciepło, na naszych rowerkach mocniej się pocimy i wysyłamy sygnał całej muszej populacji w okolicy - hej, śniadanko jedzie!
Gdy tylko człowiek zwolnił, albo nie daj Boże, się zatrzymał - muchy obsiadały, właziły w oczy, usta - okropność!
Zatrzymujemy się na monet w Klukach i zwiedzamy muzeum wsi słowińskiej.
Dziś dotarliśmy tylko do Łeby, choć popedałować dałoby radę bez problemu dalej. Tibora dogoniły zobowiązania pracowe - musimy na gwałt szukać kafejki internetowej - co wbrew pozorom nad morzem jest problemem (podczas całej nasze podroży nadziałam się na trzy kafejki, z tego dwie zamknięte. Jedyna czynna - to w Łebie właśnie). Znajdujemy pokój, Tibor udaje się do kafejki, a ja z Młodym powłóczyć się po Łebie i plaży.
Jak się okaże za parę dni, te pół dnia przymusowego postoju będzie miało wpływ na końcówkę naszej podróży.


muzeum wsi słowińskiej









tereny Słowińskiego Parku Narodowego






Łeba