sobota, 16 czerwca 2007

6. Łeba- Chłapowo

7 czerwca 2007


Ucieszyliśmy się, że udało nam się wcześnie ruszyć - bo o ósmej rano - ale jak się okazało nic w przyrodzie nie ginie ;)
Szlak rowerowy, w który wbiliśmy się za Łebą okazał się koszmarem. Nie dosyć, że masy much i komarów (znowu), to jedzie się koszmarnie. Szlak ten jest jednocześnie popularną ścieżką przejażdżek konnych - na dziurach pozostawionych przez końskie kopyta trzęsie nas niemiłosiernie.
Zniechęceni postanawiamy mieć "gdzieś" szlaki i jechać  drogą - najpierw asfaltową  a potem polną. Jechało się bardzo fajnie - a i owszem - do czasu gdy słońce zaczęło nam świecić w plecy. A to oznaczało ni miej ni więcej tylko to, że zaczęliśmy wracać na zachód - czyli zupełnie nie w tą stronę co chcieliśmy jechać.  Spytaliśmy o drogę się napotkanego lokalsa, który kosił trawę na łące, ten nam radzi wrócić po prostu do szosy. Nie korzystaliśmy z propozycji i wbiliśmy się w pierwszą dróżkę, która biegła w dobrym dla nas kierunku. Na rozstajach dróg wybralismyy drogę biegnącą w kierunku lasu i....prowadziliśmy przez ten las rowery przez najbliższe 1,5 godziny... Całe szczęście, że Wiktor spał (on w ogóle miał tendencję do przesypiania co trudniejszych fragmentów ;) ). Udaje nam się wreszcie wyjść na szosę - ale zupełnie nie wiemy gdzie jesteśmy. Na poboczu za krzakami dostrzegamy odpoczywającego rowerzystę - okazuje się, że to samotnie podróżujący Niemiec. Swoją podróż zaczął w Berlinie, aktualnie przemierza Polskę, a następnie chce pojechać do Finlandii. Bardziej od nas orientuje się w topogorafii - i niestety - okazuje się - że kilka godzin naszego błądzenia na nic się zdało: jesteśmy mniej więcej o kilometr od miejsca, w którym zjechaliśmy z szosy. Na wszelki wypadek nie zjeżdżamy już w żadne boczne drogi;)
Po południu Wiktor miał jakiś kryzys - nie pomagał biszkopt, nie pomagało picie. Postanowiliśmy zatrzymać się na poboczu i rozprostować nogi. Rozłożyłam kocyk na trawce i postanowiłam zmienić Młodemu pieluchę - ale chciałam dać jego czterem literom odpocząć i puściłam go saute. Wiktor siedział na kocyku w rozpiętym w kroku body, w rozpiętych w kroku krótkich spodenkach, skarpetkach, butkach, jadł ze słoiczka deserek i radośnie prykał (że też te pryki nie obudziły mojej czujności...).
W jednej chwili sielanka zamieniła się w wielką katastrofę - bo jak łatwo było przewidzieć po prykach poszła wielka kupa. Wiktor w jednej sekundzie zafajdał całe ubranie, które miał na sobie - body, spodenki, buty - no wszystko, siebie całego aż po czubek głowy, kocyk na którym siedział i przy okazji trochę nas. No cóż - przynajmniej wiemy dlaczego marudził - bo humor poprawił mu się od razu:))
Na wyczyszczenie smyka poszła prawie cała paczka chusteczek do pupy; z ubrania zdjęliśmy co się dało, a następnie zapakowaliśmy wszystko szczelnie w reklamówkę.
Za Słuchowem postanowiliśmy jednak wrócić na szlak - z mapy wynikało, że wjedziemy do Nadmorskiego Parku Krajobrazowego. Droga cały czas biegła w lesie - co mnie osobiście średnio odpowiadało, wolę bardziej urozmaicone trasy. Las - proszę bardzo - ale z jakimiś przerwami - jechanie ponad 10 km wśród drzew było koszmarnie nudne.
Gdyby nie poranne błądzenie - już dziś wjechalibyśmy na Płw. Helski (to drugi zbieg okoliczności obok przestoju w Łebiem który będzie miał znaczenie dla końcówki naszej podróży) -a tak na noc zatrzymujemy się prawie na przedmieściach Władysławowa, we Chłapowie



 oj, tata - chyba się zgubiliśmy

tuż przed katastrofą 
katastrofa 



 warto zwrócić uwagę na Wiktora  :))